wtorek, 31 maja 2011

Bardzo spokojny wieczór za mną. Przede mną jeszcze Murakami i pewnie nie zasnę przed północą.
Codziennie powtarzam sobie, że dzisiaj  to już napewno wcześniej się położę i codziennie, jak mantrę, zaklinam 'jutro'...

Gdyby można było to jakoś odciąć, odgrodzić, wyodrębnić, 
Byłby to koniec.
Ale czym jest koniec, jak nie początkiem...


The Streets odkryłam wieki temu.
Idealnie wpisują się w letnich wieczorów nastrój.


poniedziałek, 30 maja 2011

Korzystając z choroby i biorąc pod uwagę fakt, że nie mam sił palcem ruszyć, nadrabiam niektóre zaległości stacjonarne i  właśnie oglądnęłam Czarnego Łabędzia.

I jest mi smutno. Bardzo smutno.

Gdy marzenia, które są największym pragnieniem, stają się przekleństwem...



Posiadam głęboko głębokie rany... i one po tym filmie odżyły nieproszone, nagle przypomniały sobie o moim istnieniu i teraz zamiast spać myślę o tym wszystkim raniąc się tymi myślami, choć nie chcę.

Kolejny raz przychodzi mi na myśl, że perfekcjonizm to choroba. Tak samo jak zatracanie się w życiu bez umiaru.

sobota, 28 maja 2011

Wyprałam słuchawki od ajfona.

Włożyłam je wczoraj do kieszeni falbaniastej sukienki, którą grzecznie po spacerze upchnęłam do pralki. Z faktu uprania słuchawek zdałam sobie sprawę dzisiaj rano i tyko pro forma podłączyłam je do telefonu w celu potwierdzenia, że umarły.

Ale nie...

poza odświeżonym wyglądem (tylko w oryginalnym pudełku były tak białe...), słuchawki grają tak, jak już dawno nie grały. Narzekałam, że za cicho, że nic nie słychać - no to teraz słuchawki mają moc! Pewnie wyprane zostały z kawy, do której mi kiedyś wpadły.

No i teraz rodzi się pokusa, żeby może mojego zalanego kawą laptopa pyknąć tak na 40 °C bez wirowania...



Co to właściwie znaczy 'zrobić hardflipa na słiczu'? Bo ja nie rozumiem, co właśnie pod blokiem wśród młodzieży podsłuchałam...

Matko, stara jestem....





piątek, 27 maja 2011

Z okazji przyjazdu Pana Obamy nawet metro mówi po angielsku.




Wogóle w centrum podobno dzisiaj jakaś komunikacyjna rzeźnia jest. A ja sobie na tej miejskiej wsi na burzę czekam już od 13, no i jak nie było, tak nie ma...

...

O, przyszła. Na razie chwali się deszczem.


czwartek, 26 maja 2011

Gdyby wypuścić myśli i pozwolić im beztrosko żyć swoim życiem
i robić, co tylko im się podoba
okazałoby się raczej, że po pierwsze wcale nie są takie wolne i nieskrępowane,
a po drugie, przypuszczam, szybko znudziłby im się świat w wersji no limits...

A ja snuję się osłabiona po domu,
Lekarz zalecił odpoczywać, ale jak tu nic nie robić, skoro głowa pełna jest pomysłów, a duch nienauczony takiej stagnacji rwie się ciągle do czegośrobienia. 
Mam poczucie traconego czasu, który na co dzień okradam z minut.
Ale odpoczywam dzielnie leżąc na kanapie.

Przepis na dzisiaj: koktajl truskawkowy
truskawki zalać śmietaną i posłodzić cukrem - wedle uznania. To moje nowe uzależnienie. 






Mamy dzień.

Mam takie swoje, bardzo przyjemne wspomnienie związane z moją mamą. Nie wiem dlaczego akurat to, bo przecież wiele wspólnych cudownych chwil przeżyłyśmy razem, ale bardzo lubię wracać myślami do tych wydarzeń. Pamiętam, jak przyjeżdżała do mnie do przedszkola i zabierała na pizzę. Pizzę tak ostrą, że nie miała smaku. Była prostokątna na grubym cieście i podawali ją na tekturowych, prostokątnych podkładkach, jakich się już dzisiaj prawie nie spotyka...Musiałam popijać ją dużą, ogromną ilością oranżady, której bąbelki wskakiwały mi do nosa. Siedziałyśmy razem, rozmawiałyśmy, śmiałyśmy się. W całym wariactwie tamtych dni to był taki nasz wspólny czas, tylko ja i ona. Czułam się wtedy dorosła, tak dorosła, jak tylko 4-latka może się czuć na wspólnym wyjściu do knajpy z mamą. 

A po pizzie szłyśmy na kamyczki - małe orzeszki w kolorowej lukrowanej otoczce. Taki nasz rytuał.


To było tak dawno temu... Zawsze miło wspominam te nasze babskie wypady na miasto, pamiętam tyle szczegółów...pamiętam jej troskę, uśmiech, nasze rozmowy... 

Mama nauczyła mnie tylu rzeczy... szyć, piec, gotować, jeść warzywa i owoce, przesadzać kwiaty, estetyki i etyki, szacunku do ludzi, przyrody, wrażliwości na krzywdę innych i nonkonformizmu, nauczyła mnie nie upierać się zawsze i wszędzie i zawsze sprzątać okruszki z blatu, czytać książki i wierzyć. I pewnie miliona innych rzeczy, których nie byłabym w stanie nigdy spisać. 

Żałuję, że na co dzień jesteśmy tak daleko od siebie. 
Telefony niestety nie zastąpią wspólnej rozmowy przy filiżance kawy i ciepłym jeszcze serniku...



środa, 25 maja 2011

Zasłyszane u żula.

Na widok mojej mamy w żółtej sukience w zielone kwiaty:
 - jak na Panią patrzę, to przypomina mi się jajecznica ze szczypiorkiem mojej mamy...

Tak poprostu na Chmielnej:
- ale Pani piękna, gotowałbym Pani...

I pytanie, którym mnie ostatnio jeden pokonał:
- A dlaczego Pani jest ruda?

No właśnie, dlaczego...? : )


Choruję i zapoznaję się z muzyczną ofertą mojej tv - zakochałam się w tej piosence i chcę już wakacje i nad morze i na plażę i tego gwieździstego nieba nad beztroską głową chcę. Choćby tylko na dwa tygodnie.


 

sobota, 21 maja 2011

Mieszkanie dwupoziomowe ma swoje niepodważalne plusy, jednak w sytuacji, gdy komp plus net są na górze, wino plus lodówka na dole, a schody coraz bardziej strome... cóż, trzeba się nabiegać i nie spaść.

Celebruję tą swoją samotnie i boję się i przerażam na myśl, że taka już jestem. Że nie chcę, żebyś został na noc i nie chcę Cię  mieć przy śniadaniu i nie chcę nawet, żebyś mi to śniadanie do łóżka przynosił. Bo to burzy mój spokój, moje własne poukładanie, moją kolejność i rytuały.
Pozwalam Ci na tyle i na nic więcej. Nie chcę mazgajstwa i umizgów, bo to nic nie zmieni.

Nie umiem z kimś mieszkać. Mój stopień irytacji rozrasta się wtedy do niebotycznych rozmiarów niszcząc wszystko inne.

Kiedyś byłam jak bluszcz. Wrastałam w faceta i chciałam być z nim zawsze i wszędzie i spijać sobie nawzajem nektar z dziubków, a dzisiaj duszę się i miotam, jak tylko nie mam swojej wolności. Ja nawet nie wiem, czy to wolność, bo w związku nikt nie jest do końca prawdziwie wolny. Nie mówiąc już o tym, że prawdziwie wolny w dzisiejszym czasie może być chyba tylko kloszard albo maharadża jakiś.

Standardowa rodzina 2 plus 2 powinna chyba mieć wspólny adres zamieszkania, a ja kombinuję czy można być razem i spotykać się co jakiś czas, tak, żeby ta tajemniczość, to niepoznanie do końca, nie zniknęły. Dzieci? Jakie dzieci? Wszystko się skomplikowało. Chcę mieć swoje miejsce, do którego nie muszę nikogo zapraszać, w którym panuję Ja i nic nie mąci mojego spokoju.

Może, jeśli spotyka się Tą Właściwą Osobę, strach przed wspólnym kontem, wspólną listą zakupów i wspólnym byciem razem na co dzień, znika. Może. Może nie. Może za dużo w życiu chciałam i nauczyłam się, że nie warto... nie warto inwestować w kogoś, bo to niepewna inwestycja.      

Nie mogę się oderwać ostatnio od tej piosenki...

        

Można być szczęśliwym samemu, tylko tego przytulania brakuje...  tego zanurzenia twarzy, ciała w czyichś ramionach, pocałunków i dotyku...
  

czwartek, 19 maja 2011

Zasypiam dzisiaj z nosem na klawiaturze... mały piątek mówią... to czekam na ten duży!
Nie ma co, zarwane noce zawsze wracają za dnia po swoje niedospane godziny.
I jakoś tak w życiu jest, że jeśli się zamyka za sobą jedne drzwi, to kilka kolejnych się otwiera.

A w sobotę mają być burze. Będę z kawą w ręce, spod koca, patrzeć na zapłakane szyby okien. A w niedzielę pójdziemy na bardzo długi spacer, boso po trawie będziemy chodzić i wystawiać brzuchy do słońca.

czwartek, 12 maja 2011

Nie zaplanowałam jeszcze swojego pogrzebu. Nie spisałam też testamentu.

Wiem, co to śmierć. Taka postać w czarnym mnisim stroju z kosą w ręce. Trochę z bajki, trochę z horroru. Nierealna i odległa. Przyjaciółka ludzi starszych, nie moja.

A wczoraj leżałam na trawie gapiąc się w rozgwieżdżone niebo i przeraziła mnie myśl, że nagle miałoby ono zniknąć. Że miałoby nie być więcej poranków słonecznych i deszczowych weekendów. Że już nigdy więcej nie musiałabym niewyspana budzić się rano do pracy, a wieczorem sącząc lampkę wina nie mogłabym słuchać jazzu...

W moje życie wdziera się miło kawiarniany gwar pachnący kawą, długimi rozmowami i latem.

O 3 rano wszystko, naprawdę wszystko wydaje się możliwe!




A tak swoją drogą, weterynarz kota mojego kolegi stwierdził, że zwierzę ma depresję. Dostał prozac. 
Takie czasy, że nawet koty siedzą w kącie i płaczą.

czwartek, 5 maja 2011

Słonie zawsze mnie rozczulały. Jak widzę jakiegoś, to od razu chcę się do niego przytulać. Nie wiem, czy bardziej przez tą swoją troskliwą stadność i wzajemną opiekę, czy przez świadomość, że małe słoniątka umierają z tęsknoty za mamą, jeśli ta zostanie zabita z powodu ludzkich upodobań do bibelotów z kości słoniowej... Oglądałam jakiś czas temu Martynę na końcu świata - ze łzami w oczach i chusteczką przy nosie. Odwiedziła schronisko dla takich właśnie osieroconych słoniątek. Ze stu uratowanych przeżywała zaledwie garstka. Dla pozostałych brak więzi z mamą był zabójczy... Nigdy nie zrozumiem więc, jak można pozbawić życia istotę, tylko dla korzyści materialnych. Czy innych upodobań... sadystycznych, bądź wizualnych.

Słonie są daleko, a na co dzień żal mi tych zwierząt ginących na drogach - nie wszystkie umierają od razu, a nie spotkałam jeszcze kierowcy, który by się zatrzymał..., zwierząt w schroniskach, tych rozmnażanych w pseudohodowlach czy niepotrzebnie 'bo suka powinna raz mieć szczeniaki', tych żyjących na krótkich łańcuchach, idących na rzeź w systemie masowej produkcji kiełbasek, które później psują się niesprzedane w Tescu... Jakoś nie mogę zgodzić się na reguły, według których świat działa.

A dzisiaj rozczuliło mnie to zdjęcie. Wydaje się tak nierealne. A to przecież takie duże urośnie.




wtorek, 3 maja 2011

Damsko-męskie rozmowy kuchenne.

On: po czym poznać, że jajka są już gotowe?
Ona: bo wypływą na górę garnka, jak są już gotowe i pływają po powierzchni jak pierożki :)
On: sprytnie.

Faceci... ;)